czwartek, 11 lutego 2016

Zjawa (The Revenant)

Trochę przygotowałem się przed pójściem do kina. Czytałem pierwsze recenzje i opinie. Obejrzałem wszystkie możliwe wersje zapowiedzi. Ukształtowałem w swojej głowie obraz filmu dobrego, porządnego kawałka kina, który warto obejrzeć. Byłem prawie przekonany, że będzie to film, do którego będę chciał wracać. Po wyjściu z kina byłem już zupełnie o tym przekonany. Dlaczego? Jest kilka mocnych argumentów, ale o tym za chwilę.

Głównym bohaterem filmu jest Hugh Glass, amerykański traper będący przewodnikiem grupy handlującej skórami. Jako przewodnik jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo swoich towarzyszy. Bada teren unikając konfrontacji z tubylczymi plemionami Indian. W trakcie jednej z wypraw rozpoznawczych zostaje zaatakowany przez niedźwiedzia Grizzly. Mocno poturbowany cudem uchodzi z życiem. Z przeoranym ciałem i rozszarpanym gardłem zostaje odnaleziony przez swoich towarzyszy, którzy próbują utrzymać go przy życiu. W efekcie, po kilku dniach wędrówki jeden z członków grupy (Fitzgerald) postanawia pozbyć się zbędnego balastu, próbując udusić Glassa. Świadkiem tego zdarzenia staje się syn ofiary, który próbuje ratować ojca. W efekcie zostaje zabity przez Fitzgeralda na oczach swojego ojca, a Hugh Glass kończy zakopany żywcem w płytkim grobie. Epopeja zemsty zaczyna się własnie tutaj. Glass nie umiera, postanawia za wszelką cenę wymierzyć sprawiedliwość oprawcy swojego syna. Zemsta staje się od teraz motywem przewodnim filmu, nadaje mu charakteru i tłumaczy dalsze losy głównego bohatera. 

Co tak na prawdę wyróżnia ten film? Czym się różni od podobnych historii opowiedzianych już w kinie? Próbując odpowiedzieć na to pytanie, pierwsze co przychodzi mi do głowy to "surowość". Twórcy dosyć realnie przedstawiają cierpienie głównego bohatera. Sceny odzwierciedlają tą rzadko obrazowaną brutalność. Pamiętam poruszenie w kinie przy scenie ataku Grizzly. Nigdy nie widziałem tak rzeczywistych ujęć konfrontacji człowieka z dzikim zwierzęciem, który przecież był wykreowany komputerowo. Ludzie wzdychali, zamykali oczy i litowali się nad losem próbującego walczyć o życie trapera. Poza tym poszczególne ujęcia pokazujące jak natura poniewiera głównym bohaterem nie są zbytnio eksponowane w trakcie projekcji filmu. Są czymś czego możesz spodziewać się w każdej minucie, co pojawi się bez ostrzeżenia. Jest to coś, co osobiście bardzo cenię w kinie: surowość bez zbędnej gloryfikacji cierpienia.



Potrzeba zemsty przeplata się z poczuciem winy. Świat bohaterów jest zobrazowany w dwóch wymiarach: ofiary i oprawcy. Jak wiemy ofiarą jest człowiek, który zostaje skazany na łaskę losu przez swoich towarzyszy. Oprawcami są towarzysze, którzy w strachu przed utratą własnego życia pozostawiają swojego kompana i przewodnika. W filmie Iñárritu te wymiary nie graniczą ze sobą tak mocno. Zachowanie drugoplanowych postaci może być nie do końca etyczne, jednak jest dosyć mocno uzasadnione w tym filmie. Wybory tych bohaterów (może poza Fitzgeraldem) nie świadczą o ich "czarnym" charakterze. Kierują się rozsądnym postępowaniem, którym pokierowała by się większość ludzi na ich miejscu. Dlatego też film ten nie skupia się na uzasadnieniu poczucia winy, ale na uzasadnieniu potrzeby zemsty. 

Potrzeba zemsty jest natomiast uzasadniona w bardzo prosty sposób. Hugh Glass podróżuje ze swoim synem, który jest pół Indianinem. Jest z nim bardzo mocno związany po stracie matki, która zginęła w ataku "białych" najeźdźców na wioskę plemienia Paunisów, z którego pochodziła i z którym zasymilował się Glass. Wraz ze śmiercią syna Hugh Glass traci wszystko. Nie ma już nic więcej do stracenia. Nowym celem jest zemsta, której ucieleśnieniem ma stać się powrót martwego do żywych niczym zjawa bądź upiór nękający tych, którzy zgotowali mu tragiczny los za życia.

Patos. Jedyną wartą uwagi wadą tego filmu była przesadzona ekspozycja patosu. Wizje głównego bohatera przedstawiające "dobre" czasy spędzone z żoną i synem niepotrzebnie niwelowały tą cenioną przeze mnie surowość filmu. Ujęcia pokazujące te obrazy wydają się być zbyt długie i mogą sprawiać wrażenie, że film w niektórych momentach staje się po prostu nudny. Zapewne podobnie jak w "Gladiatorze" Ridleya Scotta miało to na celu utwierdzenie w przekonaniu, że główny bohater postępuje zasadnie, zgodnie z sumieniem każdego oglądającego tę historię. Niemniej jednak w "Zjawie" taki zabieg nie jest czymś niezbędnym, szczególnie że film traci na swojej surowości. Pamiętajmy jednak, że Hollywood rządzi się swoimi prawami i szczypta patosu w tego typu historiach, które są oparte na faktach, jest czymś obowiązkowym.



Alejandro González Iñárritu robi po prostu dobre firmy. Udowodnił to przede wszystkim zeszłorocznym zwycięzcą Oscarów - Birdmanem, ale także swoimi poprzednimi filmami (Babel, 21 gramów). Filmy tego reżysera mają w sobie miejsce na przesłania metafizyczne. Fabuły są nieszablonowe. Nieszablonowe jest również przedstawianie świata kreowanego w filmie. Ten sam trop został obrany przy kręceniu "Zjawy". Tuż po sukcesie "Birdmana" Iñárritu stworzył film zupełnie inny, ale jednak trochę podobny. Poświęcenie się na pracy z aktorami oraz perfekcyjnym ukazaniu obrazów znowu zaowocowało. Reżyser stosuje te same metody, które przy zupełnie innej fabule wciąż stwarzają wrażenie, że film jest inny niż wszystkie, jest świeży i chętnie oglądany chociażby z czystej ciekawości.

W całym filmie największą uwagę przykuwają dwaj aktorzy: Leonardo di Carpio i Tom Hardy. Niesłusznie niedoceniany przez ponad dwie dekady Di Caprio kolejny raz walczy o Oscara i najprawdopodobniej tym razem uda mu się wygrać. Nie jest to tak, że jest to jego najlepsza rola w życiu. Hollywood lubi metamorfozy fizyczne, oszpecenie na ekranie i ekspozycję cielesnego cierpienia. Rola, w którą wcielił się Di Caprio opierała się w głównej mierze na grze ciałem oraz znoszeniu surowych warunków pogodowych podczas kręcenia filmu. Liczba dialogów - znikoma. Nie jest to absolutnie wadą tego filmu, jest to rola inna niż poprzednie grane przez tego aktora. Jest wymagająca, ale w innym wymiarze. Leonardo z sukcesem oddał to o co w tej roli chodziło - ukazanie fizycznego cierpienia do granic wytrzymałości spowodowane walką z naturą (której częścią jest także człowiek). Oscar zasłużony, ale chyba patrząc bardziej przez pryzmat wszystkich "wielkich" ról tego aktora, których nie jest mało. 

Tom Hardy nie zaskakuje. W ostatnich kilku swoich filmach zdaje się grać tak samo, podobną manierą i stosując bardzo podobne techniki. Granie specyficznym spojrzeniem, modulacją głosu, poruszaniem się na pierwszy rzut oka przypomniało mi to co widziałem chociażby oglądając Bane'a w "Mroczny rycerz powstaje" lub kreacje w filmach takich jak "Mad Max", "Brudny szmal" czy też "Gangster". Nic odkrywczego, nic nowego. Miałem wrażenie, że oglądam antagonistę Batmana bez maski ale z brodą i odzianego w zwierzęcą skórę. Czy nominacja do Oscara za rolę drugoplanową jest słuszna? Nie jestem tak do końca o tym przekonany.




Zdjęcia są czymś, co mi się w tym filmie najbardziej podobało. Uwielbiam długie ujęcia wychodzące z pod ręki Emmanuela Lubezkiego. Wisienką na torcie są zbliżenia na twarze aktorów często kręcone "z dołu", co nieco zniekształca obraz ale nadaje mu charakteru. Pięknie pokazana natura, kadry sprawiające wrażenie mistycyzmu. Kręcenie przy naturalnym świetle świetnie odzwierciedla "surowość" tego filmu. Podobne zabiegi stosował operator przy poprzednim swoim filmie ("Birdman") z równie podobnym sukcesem. Na film warto pójść do kina chociażby z powodu mistrzowskiej operatorki. Ja osobiście będę wracał do tego filmu przede wszystkim po to, żeby ponownie rozkoszować się tymi długimi i pięknymi ujęciami. Scena z atakiem niedźwiedzia jest arcydziełem.

Muzyka świetnie współgra z całą resztą. Sprawiała wrażenie serii jednotonowych ciężkich dźwięków, które potęgowały tylko mroczny charakter niektórych scen oraz powodowały uczucie wszechobecnego niepokoju. Z drugiej strony świetnie współgrała ze scenami oddającymi mistycyzm. Pojawiały się też bębny, które świetnie oddawały klimat akcji. Ogólnie rzecz biorąc, oprawa muzyczna wydaje się być tutaj trochę ascetyczna, ale to jest tylko zaletą tego filmu.

Film zebrał w tym roku najwięcej nominacji do Oscarów. Zapowiada się, że kilka statuetek zdobędzie. Osobiście bardzo mocno kibicuję Di Caprio i Lubezkiemu. Dzieło Iñárritu zostanie z całą pewnością zapamiętane na długie lata. Przede wszystkim dlatego, że mocno podzieliło widzów. Można go uwielbiać albo nienawidzić, co daje się odczuć w komentarzach, recenzjach i opiniach ludzi po obejrzeniu tego filmu. Ja należę do tej pierwsze grupy odbiorców. Do filmu na pewno będę wracał i na pewno będę go każdemu polecał. Mimo kilku drobnych wad jest to kawał dobrego kina! 

Ocena: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz